MIĘGUSZOWIECKA PRZEŁĘCZ POD CHŁOPKIEM
trasa bardzo trudna, wspinaczka, klamry, ślisko
(10 godzin 15 minut + odpoczynki)
Palenica Białczańska (czerwony) Czarny Staw pod Rysami 190 minut
Czarny Staw pod Rysami
(zielony) Przełęcz pod Chłopkiem 150 minut
Przełęcz pod Chłopkiem
(zielony) Czarny Staw pod Rysami 120 minut
Czarny Staw pod Rysami
(czerwony) Morskie Oko schronisko 40 minut
Morskie Oko
(czerwony) Palenica Białczańska 115 minut
SPRAWOZDANIE I FOTKI Z WYCIECZKI
NAJWYŻSZY SPONTAN POPAPRAŃCÓW, CZYLI SPACER W RAKACH LIPCOWYM POPOŁUDNIEM :P
To była najbardziej spontaniczna wycieczka Popaprańców ostatnich lat.
Był upalny poranek. Zapowiadał się leniwy dzień na siatkówce i na jakimś spacerku w kierunku Podhala. W dzienniku zapowiadali deszcze, a tym czasem szczyty tatrzańskie skąpane w gorącym słońcu wypatrywały z oddali swoich popapranych wędrowców. Wszyscy mieliśmy totalnego lenia i było już stosunkowo późno na rozpoczęcie wycieczki całodniowej. Był jednak taki ktoś, kto byłby chory, gdyby nie poszedł, któremu ADHD nie pozwalało usiedzieć na czterech literach. Zebrał nas wszystkich i powiedział
Chodźmy sobie na Przełęcz pod Chłopkiem!! Zrobiliśmy małe głosowanko i ruszyliśmy o godz. 11.00, aby wspiąć się na 2307 m npm :)

W samo południe staraliśmy się prześliznąć przez tłumy japonkowych turystów zmierzających na plażę „Morskie Oko”. Żar lał się z nieba, a z nas hektolitry potu. Skręciliśmy, więc do Roztoki, żeby nacieszyć się cieniem lasu i wyśmienitym pierniczkiem ze schroniska. Od Wodogrzmotów aż po Włosienicę trasę umilał nam licznie rozstawiony ciężki sprzęt używany przy remoncie drogi i osuwisk. Warto wspomnieć starego Kamaza, który mijał nas dwukrotnie wydmuchując z rury ogromne ilości cuchnących spalin błyskawicznie „dotleniających” tatrzańską florę…
Mieliśmy takie tempo, że wyprzedzaliśmy powozy z końmi, a ludzie się na nas patrzyli, jakbyśmy brali jakieś dobre dopalacze. Gdy doszliśmy do wielkiego jeziora oblepionego przez plażowiczów, nawet nie przystanęliśmy na sekundę… na Marszałkowskiej w godzinach szczytu bywa luźniej… pobiegliśmy szybko do Czarnego Oczka.
Podchodząc nad Czarny Staw miałem wrażenie, że słońce zaraz przetopi mnie na kałużę, którą wkrótce rozdepczą zmierzające w obu kierunkach masy. Tak się jednak nie stało i mogłem wkrótce ochłonąć nad piękną taflą stawu otoczonego przez majestatyczne ściany z monumentalną i oszałamiającą Kazalnicą oraz zadeptanymi Rysami. Humor psuły jednak kłębiące się coraz bardziej nad Mięguszami chmury i zdawało się, że niewesołe zapowiedzi synoptyków mogą się spełnić.
Na wysokości 1600 m temperatura spadła o 10 stopni, więc mogliśmy złapać oddech, łyk picia i kilka batonowych kęsów. Postanowiliśmy zmykać prędziutko.
Tam gdzieś w oddali dzikie tłumy oblepiały Bogu ducha winne schronisko…
Wyruszyliśmy zielonym szlakiem w kierunku Kazalnicy. Zaczęło się podchodzenie w towarzystwie dziwnych kwiatów i kosodrzewiny. Czarny Staw malał w oczach, a po jakimś czasie dołączyło się do niego Morskie Oko.
Żabia Grań nadal pięknie oświetlona przez słońce, co na razie dawało szansę na pomyślną pogodę. Wystarczyło kilka minut podejścia tym szlakiem, by z jarmarcznego zgiełku przedostać się do dzikiej, cichej i opustoszałej krainy skał, traw i kosówki. Zaczęliśmy zbliżać się w kierunku wyniosłych ścian i ponurych kotłów, w których zalegało jeszcze dużo śniegu.
Szybciutko przecinaliśmy Mały Kocioł Mięguszowiecki wciągani przez chłodne wyziewy Wielkiego Bandziocha.
Co chwila napotykaliśmy duże płaty starego zmrożonego śniegu. Coś czułam, że dzisiaj odziejemy stalowe buciki :P
Szlak momentalnie zaczął nabierać wysokości i stawał się coraz bardziej niebezpieczny.
Rozpoczęło się mozolne obejście ściany Kazalnicy.
Ciemne ściany Mięguszowieckie rzucały wieczny cień na krainę, którą przemierzaliśmy. Podchodziliśmy wzdłuż pięknego wodospadu i trafiliśmy na tak ogromny śnieżny plac, że musieliśmy go obejść ruchomymi piargami, ponieważ z lenistwa nie chciało nam się jednak zakładać raków.
Co chwila stawałam sobie z Pawełkiem i Grabarzkiem, aby nieco wytchnąć i pogapić się z podziwem na te granitowe kolosy. Tuż przed pierwszymi klamrami oglądaliśmy lot śmigłowca, zastanawiając się co się dzieje, jednak okazało się, że chłopcy się bawią, czyli korzystając z chwili wolnego robili ćwiczenia. Chwilę później dostrzegliśmy, że chmury spoglądają na nas mało życzliwie i grożą nam deszczem, jednak na odwrót czekaliśmy do ostatniej chwili.
Po minięciu następnego śniegu zaczęła się trudna ekspozycja, wąskie żlebiki z klamerkami i świetna półeczka z przepaścią. Niestety Juja z Migotką i Kasią odłączyły się od nas, ponieważ miały wolne tempo. Podczas, gdy my zdobyliśmy platformę Kazalnicy, one miały dopiero spotkanie z pierwszym śniegiem.
Pojawiły się pierwsze krople deszczu i kołatanie w klatkach piersiowych… Stanęliśmy na niewielkiej platformie, aby złapać oddech i nacieszyć się wyniosłymi i mrocznymi murami Żabich Szczytów, Rysów i Braci Mięguszowieckich.

Groźne chmury z jednej strony potęgowały niepokój o dalszy los wyprawy, a moc bijąca z otaczających nas, niewypowiedzianie potężnych ścian, urzekała i zniewalała. Miałem wrażenie, że lada moment jakaś cząstka mnie oderwie się od reszty i pomknie w górę w poszukiwaniu jak najbardziej emocjonujących, skalnych dróg. Rozdarty pomiędzy strachem przed deszczem a olbrzymim pragnieniem szaleńczej wspinaczki dotarłem wraz z Pawełkiem i Okruszkiem na platformę Kazalnicy, gdzie wkrótce dołączyli o nas Marian, Kamelek i Skorpionek.
Na szczęście opad był króciutki i niegroźny. Ruszyliśmy piargową ścieżką pnącą się prosto do Przełęczy nie mogąc oderwać gał od budowli wyrastających ponad seledynowymi jeziorami.
Po półgodzinnym spacerku od Kazalnicy byliśmy już na Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem. Mieliśmy prawie łzy w oczach ze szczęścia. Widoki stamtąd były czarujące, po południowej stronie pod wielką czarną chmurą skrywał się Szatan a obok niego cała grań Hrubego, u ich stóp zaś odbijał kolory nieba Wielki Hińczowy Staw.
A jednak! Przez niemal całą wycieczkę nie wierzyłem, że wyjeżdżając z Majerczykówki o 11 przed południem, przy niesprzyjających prognozach pogody, może nam się udać. Kwadrans po szesnastej stanęliśmy na przełęczy, która swego czasu stała się inspiracją dla największej chyba, poświęconej tematyce tatrzańskiej, powieści, czyli „Na przełęcz” Stanisława Witkiewicza. Spoglądając na ponure szczyty przykryte ciemnoszarymi chmurami po drugiej stronie Doliny Mięguszowieckiej zacząłem pojmować siłę owej inspiracji; jaka szkoda, że brak talentu nie pozwala mi jej bardziej rozwinąć. Przełęcz Mięguszowiecka pod Chłopkiem godna jest bowiem prawdziwej epopei! Z drugiej strony rozpościerał się imponujący widok na Dolinę Rybiego Potoku, którego magię dodatkowo potęgowała roztaczająca się pod nogami przerażająca otchłań. Szczęśliwi i nieco zmęczeni! Opaczność czuwała nad nami zdobywcami!
Witały nas również Rysy z Żabią Granią i dwoma błękitnymi ślepiami u podnóży. Stawy zmieniały swoje kolory w zależności od kaprysu słoneczka, które raz po raz kryło się za chmurami i wychodziło zza nich. Poczekaliśmy jeszcze, aż dotrą do nas Waleria, Skorpion i Kamelek, aby pstryknąć sobie pamiątkowe zdjęcia.
Szczęśliwi, że dane nam było dotrzeć na tę cudowną przełęcz mieliśmy jednak wciąż na uwadze niepewną pogodę, toteż wkrótce rozpoczęliśmy odwrót informując telefonicznie idące w pewnej odległości za nami dziewczyny Juju, Migotkę i Kasię, że sytuacja na niebie zdaje się pogarszać i ich wejście na Chłopka mogłoby okazać się niebezpieczne.

No i się spotkaliśmy na Kazalnicy. Postanowiłyśmy z siostrami moimi wspiąć się jak najwyżej i jak najbliżej Przełęczy. Wiedziałyśmy już, że do celu nie uda nam się dotrzeć, chociażby przez coraz gorszą pogodę i przez popędzający nas czas. Myślę jednak, że zdobycie Kazalnicy i tak było ogromnym sukcesem patrząc na nasze tempo i ilość postojów na zdjęcia :P
Kazalnica jest wspaniałym punktem widokowym. Byłam oczarowana wszystkimi szczytami, które mnie otaczały. Za plecami Mięguszowieckie, przede mną Rysy a w oddali widocznych jeszcze wiele pięknych granitów. Coś wspaniałego!
Impresje nad samą przepaścią :) Aż ciarki przechodziły :P
Ryski powolutku przykrywały się białą kołderką, jak zresztą w większość popołudniowych chwil w lipcu…
Zejście stromymi żlebikami sprawiło trochę kłopotu naszym damom, nie licząc Pani Przodownik, o dziwo drużyna dłużej schodziła aniżeli wspinała się do góry :P
Nikt się tym jednak nie zrażał, najważniejsze było bezpieczne zejście. Mnie wciąż udzielała się niesamowita, magiczna wręcz atmosfera tego skalnego królestwa. Chciałbym kiedyś móc poznawać jego tajemnice dogłębniej już jako taternik…
Stwierdziłam po raz pierwszy w życiu, że więcej kłopotów mam ze schodzeniem niż z wchodzeniem. Po skałkach można się wspinać, bawić się nimi… ale w górę. W dół jest trochę gorzej. Mozolne szukanie stopni zajmuje sporo czasu. A jeszcze gorzej jest wtedy, gdy tych stopni… nie ma. Albo trzeba wyciągnąć nogę na jej maksymalną długość. Na szczęście Grabarzek nam bardzo pomógł i dzięki niemu w ogóle udało nam się zejść.
Wchodząc w tym miejscu byłam pewna, że nie zejdę lub przynajmniej będę się bała jak na Rohaczach, jednak okazało się, że zejście poszło mi bardzo sprawnie. Nawet w pewnym momencie zrezygnowałam z czekania na Grabarza, który miał iść za Okruszkiem dzięki czemu mam z naszym maluchem kilka ładnych zdjęć :)
Tym razem się zbuntowaliśmy i postanowiliśmy nie dać za wygraną białemu brudasowi… w końcu po coś przywieźliśmy ten kawałek stali na turnus… założyliśmy po raz pierwszy w lipcu raki na nóżki, aby potańcować sobie po śniegu latem.

To niesamowite uczucie
być w letnich spodenkach i stąpać po śniegu w butach z doczepionymi kolcami. Niestety w jednym momencie przeraziłam się, gdyż noga zapadła mi się pod śnieg i bardzo wygięła przez wystającą tam skałę. Myślałam, że to się skończy wykręconą kostką. Na szczęście udało mi się wydostać spod białego płatu.
Choć czas nas gonił nie mogliśmy się oprzeć pięknu pewnych uroczych, żółtych a zarazem bezimiennych dla nas kwiatków. Ja rzuciłem ostatnie, przepełnione zachwytem spojrzenia, w stronę mrocznych, mięguszowieckich ścian… Od Czarnego Stawu, a właściwie już przy obejściu Morskiego trochę przyśpieszyliśmy, żeby móc zdążyć kupić coś sobie już w wyludnionym schronisku przy Morskim Oku.
Tafla wielkiego jeziora powoli wygasała szykując się do snu…
Zadowoleni posiedzieliśmy sobie przy schronisku, gdzie na szczęście nie było już tak ciasno, odpoczęliśmy i już z latareczkami ruszyliśmy naszym wspaniałym asfaltem, by na Palenicy móc podziwiać Kamelkowe „shake it” :) Cudna wyprawa!
To była najbardziej spontaniczna wycieczka popaprana, jaką przeżyłam i dodam jeszcze, że nienawidzę trasy od Palenicy do Morskiego :P
autorzy: Asia vel Waleria, Karolina vel Okruszek, Maciek vel Grabarzek, Justynka vel Jujka

 



Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies. Więcej informacji

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close