CZERWONA ŁAWKA (Słowacja)
trasa bardzo trudna, wspinaczka, łańcuchy, ekspozycja, ruchomy piarg
(9 godzin + odpoczynki)
Stary Smokovec (zielony/czerwony) Schronisko Zamkowskiego 100 minut
Schronisko Zamkowskiego
(zielony) Dolinka Pięciu Stawów Spiskich (przez Dolinę Małej Zimnej Wody) 120 minut
Dolinka Pięciu Stawów Spiskich
(żółty) Czerwona Ławka 45 minut
Czerwona Ławka
(żółty) Zbójnicka Chata 105 minut
Zbójnicka Chata
(niebieski) Polana Staroleśna 105 minut
Polana Staroleśna (zielony) Stary Smokovec 65 minut
SPRAWOZDANIE I FOTKI Z WYCIECZKI
ZASIADŁSZY NA AMARANTOWYM TRONIE
W OBJĘCIACH LODOWEGO MAJESTATU…
W drodze ze Smokowca na Smokowieckie Siodełko przyłączył się do nas niewielki, sympatyczny piesek. Zaczęliśmy go nawet lubić, gdy nagle kundelek zdecydował, że przyłączy się do innej grupy turystów. Może mieli w plecakach więcej kanapek z wędliną…

Przy Schronisku Zamkowskiego zrobiliśmy krótki odpoczynek. Choć było gorąco dopisywały nam dobre humory, dopóki Skorpion nie oznajmił, że mocno boli go brzuch. Było to o tyle niepokojące, że Skorpeczek to twarde chłopisko, co żadnej góry się nie boi, skoro więc poskarżył się głośno na swe trzewia musiało to oznaczać naprawdę silny ból.
Najurokliwszym miejsce Doliny Małej Zimnej Wody okazał się niewielki, niezwykle ukwiecony, ogród rozpostarty na kilkunastu wysepkach położonych na dość szerokich w tym miejscu wodach potoku. Wraz z wyrastającym na środku drzewkiem wyglądało to razem, jakby odebrany ongiś Adamowi Raj postanowił Bóg umieścić właśnie w tej Dolince!
Wspinaliśmy się spokojnie niezbyt jeszcze stromą ścieżką wśród wyjątkowo bujnej kosówki. Soczystość jej zieleni wespół w połączeniu z pięknym, słonecznym oświetleniem, dawała iście arkadyjski efekt i sprawiała, że człowiek najchętniej rzuciłby się w bok, by zanurkować w tym iglastym jeziorze.
Dolina Małej Zimnej Wody okazała się kolejną, w której wciąż jeszcze zalegało sporo śniegu, pomimo, że była to już druga połowa lipca. Zastanawiałem się, czy te brudne pozostałości białego puchu zdążą zniknąć zupełnie zanim przykryje je nowa warstwa pierwszego jesiennego opadu.
W pewnym momencie droga stała się bardziej stroma a w konsekwencji również bardziej męcząca. Juju z Tomkiem zostali nieco z tyłu.
Wyraźnie odczuwalny stawał się również wzrost wysokości nad poziomem morza. Coraz mniej dostrzegaliśmy wokół siebie poskręcanych gałązek kosodrzewiny…
… coraz więcej zaś różnej wielkości głazów i skalnych rumowisk, które budowały zupełnie odmienny, poważniejszy i bardziej mroczny klimat. Całości znakomicie dopełniała majestatyczna Żółta Ściana spoglądająca na nas uważnie z lewej strony.
W kilku miejscach geologia wykorzystując ogromne głazy stworzyła coś na kształt skalnych bram, niby portali do kolejnej magicznej krainy. Zdawało się jakby z założenia miały one dodawać wędrowcom otuchy i informować, że Dolina Pięciu Stawów Spiskich jest już blisko.
Przejście tym skalnym odcinkiem niosło z sobą jednak również zagrożenie dla naszych kijków. Kilkukrotnie zdarzało się, że nasze trekingowe podpórki klinowały się gdzieś między kamieniami i wyginały niemalże do granic wytrzymałości. Nie dość, że groziło to zniszczeniem sprzętu to jeszcze łatwo było stracić równowagę. Z drugiej jednak strony taki charakter drogi upewniał nas, że weszliśmy już całkiem wysoko.
Potwierdzeniem tych domysłów był coraz lepiej widoczny dach schroniska. Lada moment mieliśmy wejść na wysokość ponad dwóch tysięcy metrów i przekroczyć próg kolejnej bajkowej krainy Doliny Pięciu Stawów Spiskich.
Pod Chatą Tery’ego Skorpion postanowił, że nie będzie ryzykował zasłabnięcia podczas czekającej nas wspinaczki i zdecydował cofnąć się do Smokowca. Z jednej strony było niezmiernie żal człowieka, z którym od tylu lat przemierzaliśmy górskie szlaki, który był na Zawracie pamiętnego dnia, gdy rodziła się nowa epoka w dziejach naszych kolonii, z drugiej zaś doceniałem dojrzałość tej trudnej decyzji i zdrowy rozsądek, którego Skorpionowy jeszcze nigdy w górach nie zabrakło. Po dłuższym odpoczynku, który w dużej części spożytkowaliśmy na identyfikacji otaczających Dolinę Pięciu Stawów Spiskich szczytów (a były wśród nich takie „sławy”, jak Baranie Rogi, Lodowy, Durny, czy sama Łomnica!), ruszyliśmy w siedem osób w kierunku widocznej już stąd Czerwonej Ławki.
Okazało się wkrótce, że identyfikacja Czerwonej Ławki z tej perspektywy nie jest taka prosta. Z czasem jednak nabraliśmy pewności, że przełęczą, którą zamierzaliśmy zdobyć, jest ta niewielka szczelina „bardziej po prawej”, podczas gdy Lodowa Przełęcz pozostawała skryta za masywem Lodowego Grzbietu.
Słowacka „Piątka” wyraźnie różni się od naszej. Z jednej strony wyraźnie ustępuje powierzchnią tak całej doliny, jak i poszczególnych stawów, z drugiej jednak góruje surowością krajobrazu i potęgą otaczających ją ścian. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze przecież sława wspomnianych już, znajdujących się w ścisłej czołówce „najhonorniejszych”, okolicznych szczytów.
Minąwszy częściowo Lodowy Grzebień znaleźliśmy się w krainie ponurej i śmiertelnie poważnej, której potworne ściany robiły wszystko co możliwe, by zniechęcić nas do dalszej wycieczki. Bezskutecznie. Nasyciwszy wzrok widokiem w kierunku Lodowej Przełęczy ruszyliśmy dalej.

Im bliżej podchodziliśmy tym bardziej nieprawdopodobne wydawało się wspinanie zwykłych turystów bez umiejętności taternickich po tak imponującej ścianie. Napawało nas to niepokojem, ale i ekscytowało zarazem.
Mimo niesamowitego upału Lodowej Dolince udawało się zachować nieco chłodu i orzeźwienia. W końcu nazwa zobowiązuje! To lekkie ochłodzenie bardzo nam się przydało po wyczerpującej wędrówce w ostrym słońcu.
Pod samą ścianę brakowało jeszcze około kilkuset metrów drogi przez zdradliwe, ruszające się pod stopami głazy. Staraliśmy się iść ostrożnie, choć jednocześnie umysły wszystkich zaprzątało już finalne podejście na przełęcz.
Postanowiliśmy odsapnąć jeszcze chwilkę przy płacie śniegu tuż pod pierwszym łańcuchem. Wykorzystaliśmy ten czas na regenerację fizyczną, ale i psychiczną. Wreszcie ruszyliśmy. Zaczęła się wspinaczka!
Wspinaczka, dodajmy, wiodąca niemal pionową ścianą przy akompaniamencie elektryzującej ekspozycji. Było to wyjątkowe przeżycie tym bardziej, że ludzi nie było, mimo pięknej pogody, zbyt wielu, w związku z czym wdrapywaliśmy się płynnie bez przestojów czy kolejek. Młodszym doskwierały nieco przeraźliwie długie, typowo słowackie łańcuchy, które powodowały dłuższe oczekiwanie na wolny odcinek, dla mnie okazywały się one natomiast raczej zbędne, co dodatkowo jeszcze wpływało na atrakcyjność przejścia.
Ściana, która z daleka wydawała się naga i wyjątkowo nieprzystępna, z bliska nie wyglądała już tak straszliwie. Okazało się, że obfitowała w różnego rodzaju chwyty i stopnie, które z technicznego punktu widzenia czyniły ten szlak możliwym do przejścia dla każdego z odrobiną sprawności fizycznej, zaangażowania, samozaparcia i woli wejścia na przełęcz.
Co kilka, kilkanaście metrów natrafialiśmy na nieco większą półeczkę, która pozwalała zatrzymać się na chwilę, dać odpocząć dłoniom i ramionom a przede wszystkim odwrócić się i spojrzeć w otchłań Lodowej Dolinki, której dno, z każdym takim postojem, znajdowało się coraz dalej. Było to niezwykłe, iście taternickie doświadczenie. Spoglądaliśmy na Tatry nie ze szczytu, nie z grani, nie z bezpiecznej ścieżki, ale tkwiąc gdzieś na niewielkim granitowym podeście w połowie litej, skalnej ściany!
Nieodłączną towarzyszką naszej siódemki na tym etapie wciąż pozostawała przepaść. Czasem rozpostarta bezpośrednio pod naszymi nogami, czasem nieco po lewej, nieustannie przypominała nam gdzie się znajdujemy. Jednocześnie groziła i zachwycała.
Daleko w dole wąska ścieżynka wskazywała drogę, którą dostaliśmy się pod ścianę. Wydawała się tak odległą zarówno przestrzennie, jak i czasowo, a przecież całkiem niedawno jeszcze stąpaliśmy ostrożnie po wyznaczających ją, drobnych kamieniach.
Niestety nasze postępy wspinaczkowe okazywały się szybsze, niż wydawało się to z dołu. Nieodległa przełęcz wskazywała punkt, w którym te fantastyczne doznania miały się skończyć.
Tymczasem w dali słońce rozświetlało Dolinę Małej Zimnej Wody oraz zawieszoną nad nią, oddzieloną umownie charakterystycznym progiem, Dolinę Pięciu Stawów Spiskich (analogia z polskimi Dolinami Roztoki i Pięciu Stawów wydaje się oczywista). Dostrzegaliśmy wąziutką ścieżkę podchodzącą pod Chatę Tery’ego, którą przecież zupełnie niedawno jeszcze sami podążaliśmy. Ponad nią zaś…
… górowały potężne, skalne gmachy Durnego Szczytu i Łomnicy z ledwo dostrzegalnym budynkiem obserwatorium szpecącym jej piękną kopułę. Jest w tym niewątpliwie jakaś magia, gdy z wysokości około 2300 metrów spogląda się na wyższe o kolejne 300 metrów, majestatyczne szczyty, od których oddziela nas ogromna, tatrzańska przestrzeń!
Długaśne łańcuchy powodowały, że nasza grupa nieco się rozciągnęła. Paweł robiąc zdjęcia musiał w związku z tym trochę czekać, zanim mógł zbliżyć się do nas pełniący zaszczytną funkcję „zamka” Tomuś.
Niestety wspinaczka nie trwała tak długo, jak byśmy sobie tego życzyli i już wkrótce mogliśmy podziwiać uroki drugiej strony przełęczy.
Czerwona Ławka okazała się bardzo ciasną, nie dającą miejsca na odpoczynek, przełęczą. Aby odsapnąć i ochłonąć po fantastycznych przeżyciach musieliśmy opuścić się nieco po ostatnim tego dnia łańcuszku na drugą stronę. Jednocześnie przekroczyliśmy progi nowej, nieznanej nam jeszcze, doliny.
Dolina Staroleśna urzekała przede wszystkim swą dzikością i dziewiczością. Z ponad 2300 metrów przedstawiała się jako nieujarzmiona i niechętna człowiekowi kombinacja przyrody ożywionej z nieożywioną.
Odpocząwszy solidnie i długo (nie było sensu ani potrzeby się spieszyć) rozpoczęliśmy ostrożne i początkowo mało przyjemne zejście. Stroma, obfitująca w drobne kamyczki ścieżka wiła się pomiędzy skałami, które nierzadko służyły nam za poręcze umożliwiające utrzymanie równowagi. Tu bardzo łatwo można było się niebezpiecznie poślizgnąć.
Po pewnym czasie droga stała się mniej stroma. Jednocześnie zaczęliśmy poruszać się po dość dużych głazach, co okazało się sporo wygodniejsze, choć wciąż trzeba było zachować ostrożność, gdyż spora część owych kamieni nie była zupełnie stabilna.
Wokół panował niesamowity klimat miejsca pierwotnego, oderwanego od rzeczywistości i od cywilizacji. Królowało poczucie powagi, odosobnienia i grozy.
Wrażenie to utrzymywało się wraz ze schodzeniem po nieokiełznanych głazach, które kiedyś lodowiec oderwał od towarzyszących nam, majestatycznych ścian Ostrego i Jaworowego Szczytu. Owa groza wkrótce okazała się czymś więcej niż tylko wrażeniem, w pewnym momencie bardzo niefortunnie nogę postawiła Juju doznając bolesnej kontuzji, która na szczęście mimo wszystko umożliwiła jej zejście o własnych siłach do Smokowca (przy pomocy użyczonego przez Tomusia stabilizatora). Wiedzieliśmy zatem, że w tym granitowym rumowisku musimy zachować maksimum ostrożności i koncentracji.
Szlak z Czerwonej Ławki w kierunku Zbójnickiej Chaty w dużej mierze trawersował zbocza wspomnianych już Ostrego i Jaworowych Szczytów, mijając bardzo ładne, Siwe Stawy. Z tej perspektywy całkiem nieodległa wydawała się Zbójnicka Chata, kolejne schroniska, które mieliśmy tego dnia odwiedzić, w rzeczywistości jednak nasza droga była dłuższa, gdyż musiała okrążyć potężny próg, którym urywała się w dół Dolina Staroleśna.
Tymczasem zaś słońce przestało nas męczyć swym upiornym upałem. Zrobiło się nieco chłodniej, pot przestał spływać ciurkiem z naszych czół. Mogliśmy jednocześnie liczyć na coraz więcej cienia ze strony otaczających nas, skalnych olbrzymów.
Dotąd myślałem, że świstak to rodzaj przerośniętego chomika. Dopiero, kiedy ujrzałem zwierzaka o ciele długości prawie pół metra zdałem sobie sprawę z mej dotychczasowej, faunistycznej ignorancji. Świstak dreptał sobie leniwie po skałach bardzo blisko szlaku, ufny zapewne, że turyści nie planują zamachu na jego życie w celu pozyskania bogatego, jak twierdzą górale, w walory lecznicze sadełka.
Przekroczywszy najpotężniejszy z dotąd spotkanych płat śniegu dotarliśmy do Wyżniego Harnaskiego Stawu.
Było to bardzo urokliwe, choć nieduże, tatrzańskie bajorko, w którym przeglądały się dumne oblicza okolicznych turni ze Staroleśnym Szczytem na czele. Nieco dalej zaś, prezentował swe masywne kształty, zdobyty całkiem niedawno przez kolonię Sławkowski Szczyt. Po krótkim postoju na zdjęcia, których w tak pięknym miejscu zabraknąć nie mogło, udaliśmy się w dalszą drogą do nieodległego już stąd schroniska.
Popołudniowe słońce cudownie oświetlało rozstawione wokół Doliny Staroleśnej szczyty. Chwilami bałem się, że w skutek podziwiania tych bajecznych widoków potknę się w którymś momencie i zaliczę mniej lub bardziej bolesny upadek. Na szczęście skończyło się tylko na kilku potknięciach.
Szybkim tempem pokonaliśmy ostatni odcinek drogi do schroniska, upamiętniliśmy niesamowitą scenerię zdjęciem i…
… mogliśmy wreszcie wypocząć pod Zbójnicką Chatą. Okazała się ona niezbyt wielka, ale raczej przyjazna. Jedynymi mankamentami były zupełny brak koszy na śmieci (choć ten, ze względów przyrodniczych można jeszcze zrozumieć) oraz nieprzyjemne zapaszki odstraszające każdego, komu przyszło do głowy skorzystać z tutejszej toalety. Niemniej jednak odpoczywało nam się tutaj bardzo dobrze i niechętnie ruszaliśmy w stronę Smokowca, gdy przyszedł na to czas.
Droga powrotna była czasem wesołych rozmów przemieszanych z kontemplacją i podziwianiem uroków Doliny Staroleśnej. Zaczynałem jednocześnie odczuwać nieco trudy tej wycieczki, nie ze względu na długość, gdyż ta nie była wyjątkowa, lecz ze względu na nieustannie wysoką, nawet na samej przełęczy (!), temperaturę. Nie będę odkrywczy pisząc, iż Tatry przygotowały nam na pożegnanie cudowną pogodę, która, co oczywiste, przełożyła się na fantastyczną wyprawę. Jedna tylko rzecz mąciła powszechną radość fakt, że za dwa dni o tej porze będziemy już zbliżać się do Warszawy…
autor: Maciek vel Grabarzek

 



Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies. Więcej informacji

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close